Jeszcze 25
lat temu w Polsce wożono barkami zboże. Wszystkie usytuowane nad rzekami młyny
i elewatory zbożowe wyposażone były w tamtych czasach w nabrzeża i urządzenia
do załadunku i wyładunku zboża z barek. Pozostałości tych urządzeń można
zaobserwować także dzisiaj, chociaż barki już w naszym kraju nie pływają.
Miałem
okazję brać udział w załadunku barki holowanej pszenicą przy elewatorze w Fordonie
w 1986 i 87 roku. Do załadunków i rozładunków barek przeznaczona była wieżyczka, której zdewastowane resztki widoczne są na poniższym zdjęciu. Woziliśmy tą pszenicę niedaleko, bo tylko do młyna koło mostu
Pomorskiego, który obecnie został zaadaptowany na hotel. Rok później ładowaliśmy żyto na
Wyspie Młyńskiej, które wieźliśmy do młyna w Łabiszynie. Załadunek wyglądał
podobnie, zboża zupełnie inaczej, pszenica sypała się jak strumień złota, a żyto
ma kolor brudno – zielony.
W Fordonie ładowano pszenicę za
pomocą specjalnej rury doprowadzającej zboże z elewatora, do samej barki. Barkę
cumowaliśmy do wysokiego nabrzeża dziobem w górę Wisły, w ten sposób żeby wylot
rury załadowczej skierowany był na tylną ładownię. Gruba, około 20 cm rura,
która kończyła się nad barką, ciągnęła się ukośnie po stromym brzegu, aż do
znajdującego się na szczycie zbocza elewatora. Gdy otrzymaliśmy sygnał, że za
chwilę zacznie się załadunek, ściągaliśmy pokrywy ładowni i układaliśmy je na
stosach. Pracownik PZŻ-tów, który obsługiwał urządzenie załadowcze stał na
specjalnym pomoście i wyposażony był w elektryczny wyłącznik na długim kablu.
Podczas całego załadunku uważnie nas obserwował, zwłaszcza szypra. Na każdy
jego znak, czyli uniesienie ręki do góry, operator zatrzymywał lub uruchamiał
urządzenie załadowcze. Mimo nocnych ciemności dawanie znaku ręką było
najskuteczniejsze. Barka była podczas załadunku dobrze oświetlona znajdującymi
się na brzegu lampami, było nas więc dobrze widać. Porozumiewanie się głosem
było utrudnione, bo operator znajdował się wysoko nad nami, a zboże przesuwając
się w rurze, powodowało głośny szmer. Urządzenie ładujące ziarno do rury było
tak daleko, że w ogóle go nie słyszeliśmy. Wydawało się więc, że jest jakaś
magia w tym, że na znak mojego szypra ciemnozłoty strumień ziarenek pszenicy,
zaczyna lub przestaje, sypać się do ładowni.
Szyper pilnował załadunku i
kierował nim tak, żeby po załadowaniu wszystkich ładowni, barka była zanurzona
równomiernie. Dokładnie wiedział na ile centymetrów trzeba było zanurzyć tył
barki, żeby zakończyć ładowanie tylnej ładowni i przesunąć barkę. Gdy koniec
rury załadowczej znalazł się nad środkiem barki, można było rozpocząć ładowanie
środkowej, a po dalszym przesunięciu, przedniej ładowni. Załadunek więc,
przebiegał sprawnie i przeważnie bez kłopotów. Szyper opowiedział mi jednak, że
nabrał wprawy w równym ładowaniu dopiero po żmudnych doświadczeniach. Na
początku bardzo się bał, żeby nie utopić barki i załadował do tylnej ładowni za
mało zboża. Zobaczył swój błąd dopiero przy ładowaniu środkowej ładowni, gdy
rufa barki nie chciała się zanurzyć na odpowiednią głębokość, trzeba więc było
tylną ładownię doładować. Żeby po zakończeniu ładowania tylnej ładowni, zacząć
załadunek środkowej, wystarczy lekko napuścić barkę z prądem rzeki. Jednak w
celu ponownego doładowania tylnej ładowni, po załadowaniu środkowej trzeba
wykonać więcej czynności. Należało wyciągnąć linę z windy kotwicznej, zaczepić
do nabrzeża powyżej barki i podciągnąć barkę pod prąd rzeki, kręcąc korbą
windy.
Cały i tak niełatwy załadunek,
dodatkowo utrudniały ciemności, trzeba było biegać z latarką i obserwować
namalowane na burtach podziałki oraz odpychać, co pewien czas barkę od brzegu,
żeby sprawdzić zanurzenie na burcie przylegającej do nabrzeża. Po załadowaniu
zakrywaliśmy ładownie pokrywami, każdy z pasków pokrycia, wyposażony był po
obydwu stronach, w specjalne uchwyty na zawiasach. Podobne do tych, którymi
zazwyczaj zamyka się piwnice. Po zakryciu ładowni, każdy uchwyt naciskaliśmy na
dopasowany do niego skobel przyspawany do zrębnicy. Przez wszystkie skoble
przewlekaliśmy specjalnie do tego służący pręt, który był plombowany przez
pracownika Zakładów Zbożowych. Bez naruszenia plomby nie można było ładowni
odkryć. Gdy załadunek trwający zwykle kilka godzin, kończył się operator
urządzenia załadowczego, odchodził gasząc wszystkie lampy.
Po załadowaniu wszystkich ładowni
prawie po same brzegi, barka zanurzyła się pod ciężarem zboża. Pokład znajdował
się tylko 15 cm nad poziomem wody. Stojąc w ciemności na pokładzie,
prawie na tym samym poziomie co powierzchnia wody za burtą, można było słuchać
szumu Wisły. Pierwszy raz znajdowałem się na barce zanurzonej tak głęboko. Gdy
przypłynęliśmy pod elewator, jej pokład znajdował się około 2 m nad wodą. Tutaj
na Wiśle załadowaliśmy ją do pełna, około 400 ton. Cała barka wypełniona była
zapachem zboża, którym przesiąkły również kajuty i ubrania. Gdy udałem się na
zasłużony odpoczynek, długo nie mogłem zasnąć. Cała moja kajuta wciśnięta była
pod wodę ciężarem ładunku, więc słyszałem wokół siebie nieustanny szmer Wisły.
Od czasu do czasu uderzał w burtę kawał gałęzi albo jakiś inny niesiony przez
wodę śmieć.
Fotografie: M.. Kulesza
2 komentarze:
Faktycznie bardzo ciekawie napisane. Czekam na więcej.
Jak pracowałem ZB to płacono nam za rozładunek pozdrawiam
Prześlij komentarz