Pierwsza bydgoska barka, na którą
zostałem przydzielony po odbyciu służby wojskowej stała w stoczni remontowej w
Chełmnie. Była bardzo stara, zbudowano ją w 1937 roku, a więc jeszcze przed
narodzinami mojego ojca. Zbudowali ją Gdańszczanie i chociaż w moich czasach
jej nazwa była tylko numerem Ż 2117, dowiedziałem się że zanim ją upaństwowiono
nazywała się „Providence”. Była to barka bez własnego napędu i
nigdy nie miała wypłynąć za granicę, ale i tak się cieszyłem że będę
pływał. W szkole wszyscy myśleliśmy tylko o pływaniu za granicę, ale niewielu z
moich kolegów, którzy zatrudnili się w Żegludze Bydgoskiej trafiło na jednostki
pływające, kilku pracowało w biurze kilku w stoczni. Nikt z nich nie pływał nawet na
takiej barce bez własnego napędu.
Teraz nie ma już takich
barek. Współczesny transport śródlądowy odszedł od systemu holowanego, ponieważ
nie był on ekonomiczny. Wymagał zatrudnienia dwóch osób na każdej barce, a
dodatkowo barki takie wymagały siły holownika, żeby się poruszać.
Przedsiębiorstwa żeglugowe na całym świecie zastąpiły ten system flota pchaną.
Barki pchane są bezzałogowe i poruszają się dzięki pracy silników sztywno
przypiętego do ich tyłu pchacza. System ten ma różne zalety, a wśród nich
najważniejsza jest oszczędność etatów. Załogę zestawu pchanego stanowi
wyłącznie załoga statku, który może pchać jednocześnie nawet cztery lub więcej
barek.
Barka
holowana była o wiele węższa od znanej mi barki motorowej (jej szerokość
wynosiła 4,5 m) miała trzy ładownie pokryte blachą falistą, pociętą w wąskie
segmenty o małym ciężarze i dwie osoby stanowiące jej załogę, mogły w każdej
chwili je z ładowni pozdejmować. Oprócz ładowni, barka miała kabinę dziobową i
kabinę rufową i chociaż w kabinach nie było łazienek, ani ubikacji, na
niektórych takich barkach pływały całe rodziny z dziećmi. Na rufie znajdowała
się sterówka, górna jej część była drewniana i można ją było składać. Ponadto,
akurat ta konkretna barka, była wyposażona w mechanizm sterowy, łączący płetwę
steru z kołem sterowym za pomocą kół zębatych. Jak się później przekonałem nie
było to rozwiązaniem powszechnym na tego typu barkach.
Najważniejszymi
urządzeniami na barce bez napędu (holowanej) były polery wmontowane w
falochrony dziobowy i rufowy. Polery spełniały rolę napędu barki, bo to do nich
za pośrednictwem liny, przyłożona była siła napędowa, wytwarzana przez silniki
holownika. Po każdej stronie dziobu znajdowały się wmontowane w falochron dwa
polery oddalone od siebie o 20 cm. Akurat na mojej barce, polery wyłożone były
dębowymi klepkami, co upodabniało je do dwóch stojących na falochronie baryłek.
Linę holowniczą trzeba było przełożyć przez specjalny uchwyt na samym środku
dziobu barki, a następnie obłożyć ją na polerach po prawej lub lewej stronie
układając ją w ósemki. Drewniane klepki na polerach zapewniały obłożonej na
nich linie lepszą przyczepność. W zestawie holowanym płynęło zazwyczaj kilka
barek, więc do rufy mocowano linę, na której ciągnięto następna barkę. Oprócz
polerów, równie ważnymi urządzeniami były windy kotwiczne. Jedna znajdowała się
na rufie barki i jedna na dziobie. Kotwice były zawieszone na tak zwanych
podrywkach, nawiniętych na bębny wind, służących tylko do ich podciągania.
Grube liny, które utrzymywały barkę na kotwicy przymocowane były na stałe do
kadłuba barki. Miałem się później przekonać, że windy te są urządzeniami
uniwersalnymi i służą również do ściągania barki z mielizny.
Załadowane i głęboko zanurzone barki holowano zawsze na długich linach, mających około 50 m. Barka znajdująca się w środku zestawu, była na zakolu rzeki ściągana na brzeg po wewnętrznej stronie zakrętu, zarówno przez barkę poprzedzającą jak i przez następną w zestawie. Jeżeli na brzeg została wciągnięta pierwsza barka za holownikiem, holownik mógł się cofnąć i wyrwać ja z mielizny. Jednakże, jeżeli była to barka środkowa, odgrodzona od holownika inną barką, zdarzało się, że szerokość i głębokość drogi wodnej nie pozwalała statkowi przyjść jej z pomocą i załoga barki musiała radzić sobie sama. Wtedy jedynym ratunkiem były windy kotwiczne na dziobie i rufie barki. Trzeba było odczepić od kotwicy podrywkę kotwicę zawiesić na specjalnie w tym celu przygotowanej, krótkiej lince. Linę z windy kotwicznej, można było wtedy wywieźć łódką na brzeg przeciwległy do tego, w którym utknęła barka i zaczepić do drzewa lub innego trwałego przedmiotu. Druga osoba z załogi, która pozostała na barce mogła wtedy kręcąc korbą windy ściągnąć barkę na wodę.
Blachy
poszycia barki, na której miałem pływać były połączone ze sobą nitami. Później
stwierdziłem, że było w nich kilka miejsc spawanych przeważnie na oble. Obło to
miejsce zagięcia blach, w którym burta przechodzi w dno. W tych właśnie
spawanych miejscach najczęściej pojawiały się później dziury i przecieki.
Oryginalne łączenie ze sobą blach poszycia nitami było więc, trwalsze od
spawania, zapewne głównie dzięki temu, że odbywało się ono na zimno, bez
rozhartowywania stali. Wszystkie barki budowane przed druga wojną światową, w
tym także barka na której miałem pływać, miały łączenia wykonane metodą
nitowania. Na początku XX wieku, gdy je budowano, technologia spawania była
droga i niedoskonała. Nitowanie było tradycyjną i sprawdzoną metodą stosowaną
przy budowie kadłubów statków. Było jednakże bardzo pracochłonne, bo wymagało
wiercenia dziesiątek tysięcy otworów, a oprócz pracochłonności, powodowało
również duże straty materiału, ponieważ przy nitowaniu trzeba stosować
kilkucentymetrową zakładkę. Obecnie wszystkie barki i statki budowane są
znacznie szybciej, a blachy poszycia połączone są na styk i spawane. Niestety
za oszczędność czasu i materiału trzeba zapłacić mniejszą trwałością. Działanie
dużych temperatur rozhartowuje stal, co akurat w przypadku jednostek
pływających ma duże znaczenie, bo jest ona w tych rozhartowanych miejscach,
bardziej podatna na rdzewienie.
Fragment mojej książki: http://www.mybook.pl/6/0/bid/276
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz