Jednego roku w
środku lata trafił mi się piękny rejs w górę Renu. Polskie barki pływały tam
bardzo rzadko, ponieważ żaden ze znanych mi kapitanów nie miał patentu na górne
odcinki Renu, co wiązało się z koniecznością wynajęcia pilota. Było to bardzo
kosztowne ale absolutnie konieczne. W związku z tym, że takie rejsy należały do
rzadkości, a region nad górnym Renem bardzo piękny widokowo, kapitan barki i
mechanik zabrali w ten rejs swoje żony. Cały rejs był bardzo atrakcyjny ale
chyba najbardziej malowniczym miastem nad Renem jest Koblencja.
Do Koblencji dopłynęliśmy
gdy było jeszcze jasno i stanęliśmy na postój na Renie i przycumowaliśmy barkę
do półwyspu lub cypla w kształcie trójkąta. Po drugiej stronie cypla płynęła
rzeka Mozela, która w tym miejscu wpada do Renu. Koblencja to piękne miasto z
mnóstwem turystów, był środek lata i wszystkie okoliczne lokale, kawiarenki i
herbaciarnie były przepełnione ludźmi. Rozmawiali oni z ożywieniem w różnych
językach i licznie odwiedzali otwarte do późna sklepy z pamiątkami. Nie
zamierzaliśmy wchodzić do żadnych lokali, w których ceny były nie na naszą
kieszeń. Kupiłem tylko po długiej rozterce dwie widokówki, chciałem kupić
więcej, bo wiedziałem, że tego miasta mogę więcej nie zobaczyć. Każda marka to
było w tamtym czasie mnóstwo pieniędzy, zamiast wydać jedną markę zachodnią na
widokówkę, można było kupić na przykład 10 marek wschodnich a za nie 10
czekolad itp. Nawet mimowolnie przeliczałem to wszystko w głowie i kupienie
jednej widokówki, powodowało we mnie wiele rozterek.
Oglądanie było jednak za darmo i żałowałem, że nie miałem w tym
rejsie aparatu fotograficznego. Spacerowaliśmy całą piątką po bulwarze wzdłuż
rzeki Mozeli, w pobliżu jej ujścia, pilot poszedł odwiedzić jakiegoś swojego
znajomego. Po drugiej stronie Renu naprzeciwko Koblencji, brzeg wznosi się
wysoko a na jego szczycie zbudowano kiedyś potężną fortyfikację. Do tej
cytadeli można się dostać z naszego brzegu kolejką linową. Nie mieliśmy jednak
na taką przejażdżkę czasu, bo zaczął zapadać zmierzch więc wróciliśmy na barkę.
Następnego dnia przepłynęliśmy pod trzema mostami Koblencji i dalej płynęliśmy
w górę rzeki.
Krajobraz zupełnie się
zmienił, płynęliśmy teraz jakby dnem wąwozu o wysokich i stromych miejscami
ścianach. W niektórych miejscach skały znajdują się bardzo blisko rzeki i
między nimi, a wodą nie ma już miejsca na żadne zabudowania, a tym bardziej
miejscowości. Wije się w tym miejscu wzdłuż brzegu rzeki linia kolejowa,
miejscami niknąc w tunelach wykutych w nabrzeżnych skalach. Widok pociągu, który
po niej jechał na przemian pojawiając się i znikając wewnątrz skały aż zapierał dech. Zapewne różne miejscowości
znajdowały się na wysokim brzegu, ale z rzeki nie były one widoczne, ukryte za
skarpą. Widzieliśmy za to liczne malowniczo położone na szczytach wszystkich
okolicznych wzniesień, górujących nad okolicą warownie i zamki lub ruiny
średniowiecznych zamków. Część z nich przekształcono w hotele, ze względu na
piękne położenie oraz roztaczające się z nich widoki. Nurt wody w rzece jest na
tym odcinku znacznie bystrzejszy, bo chociaż Ren jest nadal szeroki na około 1
km, skaliste dno powoduje że jest tam płycej niż na dolnym odcinku rzeki. Około
35 km powyżej Koblencji dopłynęliśmy do przełomu Loreley, bardzo malowniczego
miejsca gdzie na zakręcie rzeki nurt obmywa wielką prawie pionową skałę.
Legenda głosi, że czarodziejka stojąca na tej skale czesała swoje
długie, złote włosy a zapatrzeni na nią żeglarze rozbijali o skałę statki i
ginęli u jej podnóża. Skała wysoka jest na kilkadziesiąt metrów i trudno byłoby
dostrzec osobę, stojącą na jej szczycie jednakże legenda ma inne podłoże. Ren
ściśnięty w tym miejscu skałami i dodatkowo spłycony przez próg skalny, który
stanowi dno rzeki, staje się tak bystry, że woda aż bulgocze. Nie ma już
znaczenia, przy którym brzegu barka płynie, nurt jest równie bystry na całej
szerokości rzeki. Nasza barka stanęła w
miejscu, a potem zaczęła się cofać pomimo, że silniki pracowały pełną mocą, a z
kominów wylatywał ogień. Natychmiast podpłynął do nas holownik wziął od nas
hol, przeciągnął nas kilka kilometrów przez skalne progi i wypuścił dopiero
powyżej nich, gdzie woda płynęła znacznie wolniej.
*
Dowiedziałem się później od Zygmunta, że holowniki te nie
funkcjonują charytatywnie, tylko pobierają sowitą opłatę od armatora barki,
czyli kilkaset marek za godzinę pracy. Statków holowniczych jest dużo, bo
powstało w tym miejscu kilka firm, które z tego żyją. Mają przystanie na
pobliskich brzegach, a Zygmunt twierdził, że jeżeli któraś barka odrzuci ich
ofertę holowania, nasyłają oni na nią policję twierdząc, że powoduje zagrożenie
dla bezpieczeństwa ruchu. Podczas późniejszych rozmów dowiedziałem się, że na
ten krótki odcinek, gdzie Renu przełamuje się przez góry Taunus, wymagane są
dodatkowe uprawnienia i gdyby nasz pilot ich nie posiadał musielibyśmy
zaangażować jeszcze jednego pilota, tylko do przepłynięcia przełomów.
*
Po przepłynięciu tego
odcinka holownik puścił naszą barkę i dalej popłynęliśmy sami, brzegi zaczęły
się stopniowo obniżać, zauważyliśmy, że jest tam jeszcze więcej zamków i
warowni niż poniżej przełomów, a niektóre z nich musiały być kiedyś dużymi
fortecami. Na stokach łagodnych wzgórz zaczęły pojawiać się winnice, a na
rzecze liczne wysepki. W każdej pojawiającej się na brzegu mieścinie widać było
zabytkowe zabudowania a wśród nich przynajmniej jeden kościół lub katedra.
Fragment książki:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz