Praca na barce wiązała się nie tylko
z pływaniem. Ważnym jej elementem były załadunki i rozładunki. Pływając na
różnych barkach brałem udział w załadunkach różnych towarów w różnych portach,
nie zawsze jednak załadunek następował w porcie. Jedyne barki, które w drugiej
połowie lat 80-siątych XX wieku regularnie przepływały przez Bydgoszcz były 3 zaprzęgi
barek holowanych. Woziliśmy tymi barkami głównie kamień wapienny do portu.
Pływaliśmy po ten kamień przez Łabiszyn i Barcin do kamieniołomu w Wojdalu.
Akurat barką, na której pływałem – Ż 2117 – dowodził szyper utrzymujący ją
zawsze w dobrym stanie. Czasami po wyładunku kamienia w porcie do późnego
wieczora naprawialiśmy podłogi w ładowniach. Praca była ciężka, polegała na
uprzątnięciu kamienia z dziur w podłodze wybitych przez chwytak dźwigu. Jeden z
nas napełniał wiaderko kamieniami, drugi
wyciągał je linką z ładowni i wyrzucał „urobek” za burtę. Musieliśmy się często
zmienić, bo w ładowni było duszno, na szczęście nawet w nocy w porcie świeciły
jakieś lampy i w środku ładowni nie było całkiem ciemno. Po uprzątnięciu resztek
kamieni musieliśmy uzupełnić uszkodzone fragmenty podłogi docinając kawałki
nowych desek ręczną piłą. Czasami gdy kończyliśmy było już bardzo późno ale mój
szyper nigdy nie odpuszczał, inni odkładali sprawę na później. Mój szyper
mawiał, że nigdy nie wiadomo co nam przyjdzie ładować i chociaż zazwyczaj
ładowaliśmy znowu kamień w Wojdalu kilka razy zdarzyło się inaczej. Gdy
przychodziła dyspozycja, żeby jedną z barek przydzielić do przewózki zboża
tylko nasza była na to gotowa. Zazwyczaj przewoziliśmy pszenicę z elewatora w
Fordonie do młyna Kencera, raz jednak zostaliśmy skierowani do tak zwanych
młynów Rothera na Wyspie Młyńskiej. Funkcjonował tam wtedy magazyn Zakładów Zbożowych.
Podczas mojej bytności na barce holowanej, raz
wziąłem udział w nietypowej przewózce żyta do Łabiszyna. Ładowaliśmy je przy
funkcjonujących jeszcze wtedy magazynach Zakładów Zbożowych, położonych na
Bydgoskiej Wyspie Młyńskiej. Mój szyper po otrzymaniu tej dyspozycji bardzo się
zdenerwował, więc zorientowałem się, że ma z takim rejsem do czynienia nie
pierwszy raz. Okazało się, że cała trudność tkwiła w tym, że miejsce załadunku znajdowało się przy przystani
wioślarskiej Zawiszy, w kącie rzeki w kształcie basenu, do którego uchodzi
zbudowana na grobli przepławka dla ryb. Czasami widywałem stojącą tam motorówkę
milicji wodnej.
Problem
polegał na tym, że cały ten basen był bardzo płytki i tylko pusta barka mogła
wpłynąć do niego bez ryzyka utknięcia. Załadunek barki odbywał się w ten
sposób, że po wpłynięciu przodem w ową dziurę, rozpoczęliśmy załadunek od
tylnej ładowni i powoli wycofywaliśmy barkę. Musieliśmy w tym celu na samym
początku wywlec z windy kotwicznej na rufie długą linę, przełożyć ją przez
polery dziobowe i zamocować do nabrzeża na wysokości rufy barki. W ten sposób
kręcąc korbą przy windzie, mogliśmy ją przesuwać, nawet pomimo tarcia o
grząskie dno basenu. Z grubej metalowej
rury, ukośnie zawieszonej między barką i budynkiem, sypało się z górnych pięter
magazynu zielonkawo szarym strumieniem żyto. W miarę zapełniania się kolejnych
ładowni, kadłub barki osiadał w grząskim, miękkim mule. Gdy tylna ładownia była
już pełna, kręcąc korbami windy kotwicznej, wyrwaliśmy kadłub barki z
grząskiego dna i przeciągnęliśmy ją tak, że mocno zanurzona rufa znalazła się
na głębokiej wodzie.
Podczas tego
przeciągania, wzruszyliśmy pokłady dennych osadów basenu i nad wodą uniósł się
zgniły odór butwiejących liści i mułu. Operację przeciągania powtórzyliśmy po
zapełnieniu środkowej ładowni. Wkrótce cała barka znalazła się na głębokiej
wodzie. Oczywiście tylko dzięki użyciu windy kotwicznej. Żadnym innym sposobem
nie moglibyśmy ruszyć barki z miejsca, ponieważ przysysała się ona do miękkiego
dna. Nie mogło być również mowy o żadnych poprawkach, czy doładowaniu, bo nie
było możliwości ponownego podstawienia pełnej barki pod rurę załadowczą.
Musieliśmy załadować barkę od razu równo i dobrze, kierując się częściowo
intuicją. Były takie chwile, że traciliśmy orientację czy barka jeszcze stoi na
wodzie, czy już na dnie i czy w związku z tym ładować dalej czy już przestać.
Udało nam się załadować w miarę równo, tylko dlatego, że nasze zanurzenie po
załadunku mogło mieć tylko 90 cm, bo płynęliśmy na Małpi Kanał. Gdybyśmy
chcieli załadować do pełna na 1,5 m utknęlibyśmy na amen. Przestałem dziwić się
zdenerwowaniu mojego szypra gdy usłyszał, gdzie ma się odbyć załadunek.
W trakcie tego
załadunku, który trwał do późnych godzin wieczornych, na barkę weszli dwaj
wędkarze, którzy jak się później okazało byli kłusownikami. Łapali ryby
rzucając w nurt rzeki poniżej jazu puste kotwice z ciężarkami. Gdy zwijali
żyłkę na kołowrotku, kotwica na końcu żyłki zahaczała się rybom za skrzela i w
ten sposób je wyciągali. Józef jak zorientował się, w ich niesportowych
praktykach, sklął ich i tak długo na nich burczał aż zeszli z jego barki. Taki
to już był człowiek, gdy uznał, że dzieje się coś na jego barce, co może
przynieść jej ujmę, natychmiast i swoim zwyczajem wybuchowo reagował. Nawet
jeżeli ta ujma miałaby się sprowadzać do przechwałek kłusowników, że korzystali
z jego barki.
Po zakończeniu
załadunku ustawiliśmy i przycumowaliśmy barkę na głębokiej wodzie i poszliśmy
spać. Następnego dnia otrzymaliśmy informację, że statek przypłynie po nas
dopiero nazajutrz rano, więc po południu zaprosiłem Józefa do mieszkania, w
którym mieszkałem z rodzicami. Znajdowało się ono przy ulicy Przyrzecze, a więc
bardzo blisko naszego miejsca postoju.
Byłem wtedy bardzo dumny ze swej znajomości z Józefem, a na moich rodzicach,
też zrobił on dobre wrażenie. Pomimo braku wykształcenia był bardzo rozsądny,
uczciwszy od większości rodaków w PRL-u i posiadał silny charakter. Łączył w
sobie dumę, prawdomówność i solidność. Mimo że miał wybuchowe usposobienie był
bardzo konsekwentny, należałoby właściwie powiedzieć uparty i nigdy nie
zaniechał w połowie rozpoczętej pracy.
Moi wykształceni rodzice, natychmiast rozpoznali w nim dobry
wzór dla mnie i ocenili, że wiele mogę się od niego nauczyć. Ojciec przejawiał
duże zainteresowanie barkami i ich historią, czym ujął sobie Józefa, który żył
tylko barkami. Ogólnie spotkanie okazało się bardzo udane, w przyszłości Józef
wyrażał się o moim ojcu z dużym szacunkiem. Na noc obaj wróciliśmy na barkę, bo
chociaż mieliśmy kabiny zamknięte na solidne kłódki obawialiśmy się powrotu
wczorajszych pseudo wędkarzy, którzy po wyproszeniu ich z barki mogli przez
złość coś nam popsuć. Najbardziej obawialiśmy się o całość plomb założonych na
ładowniach po załadunku zboża. Gdyby pracownicy Zakładów Zbożowych w Łabiszynie
stwierdzili uszkodzenie plomb, spisaliby protokół i mielibyśmy kłopoty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz