poniedziałek, 15 grudnia 2014

Załadunek żyta na barkę na Wyspie Młyńskiej

 

Praca na barce wiązała się nie tylko z pływaniem. Ważnym jej elementem były załadunki i rozładunki. Pływając na różnych barkach brałem udział w załadunkach różnych towarów w różnych portach, nie zawsze jednak załadunek następował w porcie. Jedyne barki, które w drugiej połowie lat 80-siątych XX wieku regularnie przepływały przez Bydgoszcz były 3 zaprzęgi barek holowanych. Woziliśmy tymi barkami głównie kamień wapienny do portu. Pływaliśmy po ten kamień przez Łabiszyn i Barcin do kamieniołomu w Wojdalu. Akurat barką, na której pływałem – Ż 2117 – dowodził szyper utrzymujący ją zawsze w dobrym stanie. Czasami po wyładunku kamienia w porcie do późnego wieczora naprawialiśmy podłogi w ładowniach. Praca była ciężka, polegała na uprzątnięciu kamienia z dziur w podłodze wybitych przez chwytak dźwigu. Jeden z nas napełniał wiaderko  kamieniami, drugi wyciągał je linką z ładowni i wyrzucał „urobek” za burtę. Musieliśmy się często zmienić, bo w ładowni było duszno, na szczęście nawet w nocy w porcie świeciły jakieś lampy i w środku ładowni nie było całkiem ciemno. Po uprzątnięciu resztek kamieni musieliśmy uzupełnić uszkodzone fragmenty podłogi docinając kawałki nowych desek ręczną piłą. Czasami gdy kończyliśmy było już bardzo późno ale mój szyper nigdy nie odpuszczał, inni odkładali sprawę na później. Mój szyper mawiał, że nigdy nie wiadomo co nam przyjdzie ładować i chociaż zazwyczaj ładowaliśmy znowu kamień w Wojdalu kilka razy zdarzyło się inaczej. Gdy przychodziła dyspozycja, żeby jedną z barek przydzielić do przewózki zboża tylko nasza była na to gotowa. Zazwyczaj przewoziliśmy pszenicę z elewatora w Fordonie do młyna Kencera, raz jednak zostaliśmy skierowani do tak zwanych młynów Rothera na Wyspie Młyńskiej. Funkcjonował tam wtedy magazyn   Zakładów Zbożowych.


Podczas mojej bytności na barce holowanej, raz wziąłem udział w nietypowej przewózce żyta do Łabiszyna. Ładowaliśmy je przy funkcjonujących jeszcze wtedy magazynach Zakładów Zbożowych, położonych na Bydgoskiej Wyspie Młyńskiej. Mój szyper po otrzymaniu tej dyspozycji bardzo się zdenerwował, więc zorientowałem się, że ma z takim rejsem do czynienia nie pierwszy raz. Okazało się, że cała trudność tkwiła w tym, że miejsce  załadunku znajdowało się przy przystani wioślarskiej Zawiszy, w kącie rzeki w kształcie basenu, do którego uchodzi zbudowana na grobli przepławka dla ryb. Czasami widywałem stojącą tam motorówkę milicji wodnej.

Problem polegał na tym, że cały ten basen był bardzo płytki i tylko pusta barka mogła wpłynąć do niego bez ryzyka utknięcia. Załadunek barki odbywał się w ten sposób, że po wpłynięciu przodem w ową dziurę, rozpoczęliśmy załadunek od tylnej ładowni i powoli wycofywaliśmy barkę. Musieliśmy w tym celu na samym początku wywlec z windy kotwicznej na rufie długą linę, przełożyć ją przez polery dziobowe i zamocować do nabrzeża na wysokości rufy barki. W ten sposób kręcąc korbą przy windzie, mogliśmy ją przesuwać, nawet pomimo tarcia o grząskie dno basenu.  Z grubej metalowej rury, ukośnie zawieszonej między barką i budynkiem, sypało się z górnych pięter magazynu zielonkawo szarym strumieniem żyto. W miarę zapełniania się kolejnych ładowni, kadłub barki osiadał w grząskim, miękkim mule. Gdy tylna ładownia była już pełna, kręcąc korbami windy kotwicznej, wyrwaliśmy kadłub barki z grząskiego dna i przeciągnęliśmy ją tak, że mocno zanurzona rufa znalazła się na głębokiej wodzie.



Podczas tego przeciągania, wzruszyliśmy pokłady dennych osadów basenu i nad wodą uniósł się zgniły odór butwiejących liści i mułu. Operację przeciągania powtórzyliśmy po zapełnieniu środkowej ładowni. Wkrótce cała barka znalazła się na głębokiej wodzie. Oczywiście tylko dzięki użyciu windy kotwicznej. Żadnym innym sposobem nie moglibyśmy ruszyć barki z miejsca, ponieważ przysysała się ona do miękkiego dna. Nie mogło być również mowy o żadnych poprawkach, czy doładowaniu, bo nie było możliwości ponownego podstawienia pełnej barki pod rurę załadowczą. Musieliśmy załadować barkę od razu równo i dobrze, kierując się częściowo intuicją. Były takie chwile, że traciliśmy orientację czy barka jeszcze stoi na wodzie, czy już na dnie i czy w związku z tym ładować dalej czy już przestać. Udało nam się załadować w miarę równo, tylko dlatego, że nasze zanurzenie po załadunku mogło mieć tylko 90 cm, bo płynęliśmy na Małpi Kanał. Gdybyśmy chcieli załadować do pełna na 1,5 m utknęlibyśmy na amen. Przestałem dziwić się zdenerwowaniu mojego szypra gdy usłyszał, gdzie ma się odbyć załadunek.

W trakcie tego załadunku, który trwał do późnych godzin wieczornych, na barkę weszli dwaj wędkarze, którzy jak się później okazało byli kłusownikami. Łapali ryby rzucając w nurt rzeki poniżej jazu puste kotwice z ciężarkami. Gdy zwijali żyłkę na kołowrotku, kotwica na końcu żyłki zahaczała się rybom za skrzela i w ten sposób je wyciągali. Józef jak zorientował się, w ich niesportowych praktykach, sklął ich i tak długo na nich burczał aż zeszli z jego barki. Taki to już był człowiek, gdy uznał, że dzieje się coś na jego barce, co może przynieść jej ujmę, natychmiast i swoim zwyczajem wybuchowo reagował. Nawet jeżeli ta ujma miałaby się sprowadzać do przechwałek kłusowników, że korzystali z jego barki.



Po zakończeniu załadunku ustawiliśmy i przycumowaliśmy barkę na głębokiej wodzie i poszliśmy spać. Następnego dnia otrzymaliśmy informację, że statek przypłynie po nas dopiero nazajutrz rano, więc po południu zaprosiłem Józefa do mieszkania, w którym mieszkałem z rodzicami. Znajdowało się ono przy ulicy Przyrzecze, a więc bardzo blisko naszego miejsca postoju.  Byłem wtedy bardzo dumny ze swej znajomości z Józefem, a na moich rodzicach, też zrobił on dobre wrażenie. Pomimo braku wykształcenia był bardzo rozsądny, uczciwszy od większości rodaków w PRL-u i posiadał silny charakter. Łączył w sobie dumę, prawdomówność i solidność. Mimo że miał wybuchowe usposobienie był bardzo konsekwentny, należałoby właściwie powiedzieć uparty i nigdy nie zaniechał w połowie rozpoczętej pracy.



Moi wykształceni rodzice, natychmiast rozpoznali w nim dobry wzór dla mnie i ocenili, że wiele mogę się od niego nauczyć. Ojciec przejawiał duże zainteresowanie barkami i ich historią, czym ujął sobie Józefa, który żył tylko barkami. Ogólnie spotkanie okazało się bardzo udane, w przyszłości Józef wyrażał się o moim ojcu z dużym szacunkiem. Na noc obaj wróciliśmy na barkę, bo chociaż mieliśmy kabiny zamknięte na solidne kłódki obawialiśmy się powrotu wczorajszych pseudo wędkarzy, którzy po wyproszeniu ich z barki mogli przez złość coś nam popsuć. Najbardziej obawialiśmy się o całość plomb założonych na ładowniach po załadunku zboża. Gdyby pracownicy Zakładów Zbożowych w Łabiszynie stwierdzili uszkodzenie plomb, spisaliby protokół i mielibyśmy kłopoty.




Brak komentarzy: