poniedziałek, 6 kwietnia 2015
Gdy runął mur berliński.
Przez kilka
miesięcy pływałem na pchaczu Bizon wożąc żwir z Bielinka nad Odrą do Berlina.
Zburzono właśnie mur berliński i okazało się, że wschodnia część miasta pasuje
do zachodniej jak pięść do nosa. Trzeba więc było wiele budynków odnowić,
przebudować i zmodernizować, a nawet wyburzyć i zbudować od nowa, do czego
bardzo był potrzebny polski żwir.
Żwirownia Bielinek to gigantyczna dziura w
prawym polskim brzegu Odry granicznej, która zalana wodą z rzeki, tworzy spore,
bardzo głębokie jezioro, znajdująca się parędziesiąt kilometrów poniżej punktu
odprawy granicznej w Hhensaaten. Statki i barki wpływały na to jezioro z Odry
wąskim przesmykiem. Zapotrzebowanie na żwir było w tamtych latach w Berlinie
takie duże, że kursowało ich całe mnóstwo. Załadunki w Bielinku i rozładunki w
Berlinie odbywały się bardzo szybko, a długa śluza Hohensaaten i podwójna śluza
w Lehnitz śluzowały wszystkie jednostki w miarę ich napływania. Duże kolejki
tworzyły się jednakże przy podnośni w Niederfinow, która nie nadążała ze
śluzowaniem, ponieważ mogła do niej wpłynąć na raz tylko jedna barka.
Płynąc z
piaskiem za śluzą Lehnitz i Hennigsdorfem wpływaliśmy na berlińskie jeziora i
Szprewę albo Hohenzolernkanal. Docieraliśmy do różnych dzielnic Berlina, w
których odbywały się przebudowy. Natychmiast po wyładunku, który odbywał się
zazwyczaj bardzo szybko, ruszaliśmy w drogę powrotną. Zarówno płynąc z
ładunkiem jak i wracając pusto z Berlina za każdym razem spędzaliśmy pewien
czas w kolejce przy podnośni, często spędzaliśmy tam także noc.
Kolejka do podnośni stała się dla nas
najczęstszym miejscem postoju, gdzie spotykaliśmy znajomych i mieliśmy czas
odpocząć. Natychmiast po przybyciu do Bielinka, w którym stało kilka
pogłębiarek odbywał się załadunek naszych kontenerów i po niedługim czasie
płynęliśmy znowu w stronę Berlina.
Praca była ciągła, ponieważ trwała również w
niedziele i wyczerpująca, dlatego załogi wymieniano co dwa tygodnie i połowę
każdego miesiąca spędzałem w domu. Taki system pracy był dla mnie nowością i
początkowo wydawał się bardzo atrakcyjny, wszystkie załogi jednostek
pływających do Berlina znały się, co pozwalało stworzyć przyjemną, koleżeńską
atmosferę. Podczas jednej ze zmian, gdy nasze kontenery były akurat ładowane w
żwirowni, miałem okazję zobaczyć zatonięcie jednej z barek. Po załadunku
płynęła ona w kierunku przesmyku na Odrę, gdy zahaczyła o wbite w dno
pozostałości stalowych pali, które służyły do cumowania barek kiedyś w
przeszłości, gdy żwirownia była mniejsza. Wielokrotnie przepływaliśmy naszym
statkiem nad tymi słupami jednak nasze zanurzenie jest o wiele mniejsze niż
zanurzenie załadowanej barki, więc nigdy o nie nie zahaczyliśmy.
Kapitan barki
kiedy zauważył, że zaczęła tonąć skierował ją w brzeg. Wykorzystując całą moc
silników, próbował osadzić barkę na piasku i nie dopuścić do jej zatopienia.
Uszkodzenie poszycia musiało być jednak bardzo poważne, a dno ładowni rozprute
na dużej długości. Barka zanurzając się od dziobu szybko znikła pod wodą.
Załoga nie miała nawet czasu na spuszczenie łódki, która zatonęła razem z
barką. Na powierzchni wody pozostało tylko trzech członków załogi, którzy nie
uratowali nawet swoich osobistych dokumentów. Tę katastrofę obserwowało wielu
ludzi, zarówno tych stanowiących obsługę żwirowni, jak i członków załóg kilku
będących właśnie na miejscu pchaczy. Załoga zatopionej barki została
natychmiast wyłowiona. Nie wiem jakie były ich dalsze losy, bo jeszcze tego
samego dnia ruszyliśmy do Berlina, ale zatopiona barka leży tam zapewne do
dzisiaj, bo nie wyobrażam sobie kto mógłby ją wyciągnąć.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz