środa, 6 maja 2015

Lorelei - jasnowłosa czarodziejka

Jednego roku w środku lata trafił mi się piękny rejs w górę Renu. Polskie barki pływały tam bardzo rzadko, ponieważ żaden ze znanych mi kapitanów nie miał patentu na górne odcinki Renu, co wiązało się z koniecznością wynajęcia pilota. Było to bardzo kosztowne ale absolutnie konieczne. W związku z tym, że takie rejsy należały do rzadkości, a region nad górnym Renem bardzo piękny widokowo, kapitan barki i mechanik zabrali w ten rejs swoje żony. Cały rejs był bardzo atrakcyjny ale chyba najbardziej malowniczym miastem nad Renem jest Koblencja.



Do Koblencji dopłynęliśmy gdy było jeszcze jasno i stanęliśmy na postój na Renie i przycumowaliśmy barkę do półwyspu lub cypla w kształcie trójkąta. Po drugiej stronie cypla płynęła rzeka Mozela, która w tym miejscu wpada do Renu. Koblencja to piękne miasto z mnóstwem turystów, był środek lata i wszystkie okoliczne lokale, kawiarenki i herbaciarnie były przepełnione ludźmi. Rozmawiali oni z ożywieniem w różnych językach i licznie odwiedzali otwarte do późna sklepy z pamiątkami. Nie zamierzaliśmy wchodzić do żadnych lokali, w których ceny były nie na naszą kieszeń. Kupiłem tylko po długiej rozterce dwie widokówki, chciałem kupić więcej, bo wiedziałem, że tego miasta mogę więcej nie zobaczyć. Każda marka to było w tamtym czasie mnóstwo pieniędzy, zamiast wydać jedną markę zachodnią na widokówkę, można było kupić na przykład 10 marek wschodnich a za nie 10 czekolad itp. Nawet mimowolnie przeliczałem to wszystko w głowie i kupienie jednej widokówki, powodowało we mnie wiele rozterek.
 Oglądanie było jednak za darmo i żałowałem, że nie miałem w tym rejsie aparatu fotograficznego. Spacerowaliśmy całą piątką po bulwarze wzdłuż rzeki Mozeli, w pobliżu jej ujścia, pilot poszedł odwiedzić jakiegoś swojego znajomego. Po drugiej stronie Renu naprzeciwko Koblencji, brzeg wznosi się wysoko a na jego szczycie zbudowano kiedyś potężną fortyfikację. Do tej cytadeli można się dostać z naszego brzegu kolejką linową. Nie mieliśmy jednak na taką przejażdżkę czasu, bo zaczął zapadać zmierzch więc wróciliśmy na barkę. Następnego dnia przepłynęliśmy pod trzema mostami Koblencji i dalej płynęliśmy w górę rzeki.



Krajobraz zupełnie się zmienił, płynęliśmy teraz jakby dnem wąwozu o wysokich i stromych miejscami ścianach. W niektórych miejscach skały znajdują się bardzo blisko rzeki i między nimi, a wodą nie ma już miejsca na żadne zabudowania, a tym bardziej miejscowości. Wije się w tym miejscu wzdłuż brzegu rzeki linia kolejowa, miejscami niknąc w tunelach wykutych w nabrzeżnych skalach. Widok pociągu, który po niej jechał na przemian pojawiając się i znikając  wewnątrz skały aż zapierał dech. Zapewne różne miejscowości znajdowały się na wysokim brzegu, ale z rzeki nie były one widoczne, ukryte za skarpą. Widzieliśmy za to liczne malowniczo położone na szczytach wszystkich okolicznych wzniesień, górujących nad okolicą warownie i zamki lub ruiny średniowiecznych zamków. Część z nich przekształcono w hotele, ze względu na piękne położenie oraz roztaczające się z nich widoki. Nurt wody w rzece jest na tym odcinku znacznie bystrzejszy, bo chociaż Ren jest nadal szeroki na około 1 km, skaliste dno powoduje że jest tam płycej niż na dolnym odcinku rzeki. Około 35 km powyżej Koblencji dopłynęliśmy do przełomu Loreley, bardzo malowniczego miejsca gdzie na zakręcie rzeki nurt obmywa wielką prawie pionową skałę.

 Legenda głosi, że czarodziejka stojąca na tej skale czesała swoje długie, złote włosy a zapatrzeni na nią żeglarze rozbijali o skałę statki i ginęli u jej podnóża. Skała wysoka jest na kilkadziesiąt metrów i trudno byłoby dostrzec osobę, stojącą na jej szczycie jednakże legenda ma inne podłoże. Ren ściśnięty w tym miejscu skałami i dodatkowo spłycony przez próg skalny, który stanowi dno rzeki, staje się tak bystry, że woda aż bulgocze. Nie ma już znaczenia, przy którym brzegu barka płynie, nurt jest równie bystry na całej szerokości rzeki. Nasza barka stanęła  w miejscu, a potem zaczęła się cofać pomimo, że silniki pracowały pełną mocą, a z kominów wylatywał ogień. Natychmiast podpłynął do nas holownik wziął od nas hol, przeciągnął nas kilka kilometrów przez skalne progi i wypuścił dopiero powyżej nich, gdzie woda płynęła znacznie wolniej.

*

Dowiedziałem się później od Zygmunta, że holowniki te nie funkcjonują charytatywnie, tylko pobierają sowitą opłatę od armatora barki, czyli kilkaset marek za godzinę pracy. Statków holowniczych jest dużo, bo powstało w tym miejscu kilka firm, które z tego żyją. Mają przystanie na pobliskich brzegach, a Zygmunt twierdził, że jeżeli któraś barka odrzuci ich ofertę holowania, nasyłają oni na nią policję twierdząc, że powoduje zagrożenie dla bezpieczeństwa ruchu. Podczas późniejszych rozmów dowiedziałem się, że na ten krótki odcinek, gdzie Renu przełamuje się przez góry Taunus, wymagane są dodatkowe uprawnienia i gdyby nasz pilot ich nie posiadał musielibyśmy zaangażować jeszcze jednego pilota, tylko do przepłynięcia przełomów.

*


Po przepłynięciu tego odcinka holownik puścił naszą barkę i dalej popłynęliśmy sami, brzegi zaczęły się stopniowo obniżać, zauważyliśmy, że jest tam jeszcze więcej zamków i warowni niż poniżej przełomów, a niektóre z nich musiały być kiedyś dużymi fortecami. Na stokach łagodnych wzgórz zaczęły pojawiać się winnice, a na rzecze liczne wysepki. W każdej pojawiającej się na brzegu mieścinie widać było zabytkowe zabudowania a wśród nich przynajmniej jeden kościół lub katedra.