wtorek, 20 stycznia 2015

Wypadek nad Renem

W jednym z pierwszych rejsów z Zygmuntem i Kaziem przydarzył mi się bardzo bolesny wypadek. Płynęliśmy z towarem do holenderskiego miasta Zwolle, nad rzeką Iselą blisko Morza Północnego. Żeby dopłynąć do Iseli musieliśmy spłynąć około 100 km Renem w dół. Do Renu dopłynęliśmy Kanałem Wesel – Dateln, a wypadek przydarzył mi się właśnie w ostatniej śluzie na tym kanale w mieście Wesel. Podczas śluzowania barki w dół zaskoczyła mnie szybkość wypuszczania wody ze śluzy i nie zdążyłem zrzucić liny z kolejnego haka. Nagle znalazł się on wysoko nade mną mimo wielokrotnych prób strząśnięcia lina nie chciała z niego spaść. Żeby odhaczyć linę, musiałem szybko wspiąć się po drabinie na ścianę śluzy i zdjąć ją z haka. Schodząc z powrotem na barkę bardzo się spieszyłem i z pewnej wysokości skoczyłem na pokład. Niestety nie pomyślałem o tym, że barka cały czas opadała i podczas mojego skoku odległość od pokładu była znacznie większa, niż przy rozpoczęciu wspinaczki po drabinie. Mimo błędnej oceny wysokości, która nie była większa niż cztery metry, wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby podczas kontaktu z pokładem jedna z moich nóg nie trafiła na leżącą na nim linę.


 Stopa się wykrzywiła, coś tam chrupnęło i straszliwie zabolało, a po chwili stwierdziłem, że nie mogę już na tej nodze stanąć. Po wypłynięciu ze śluzy ustawiliśmy barkę przy wysokim nabrzeżu na poziomie wody Renu. Doszliśmy do wniosku, że bez lekarza się nie obędzie. Moja noga bardzo już spuchła i nie mieściła się w żadnym bucie, poza tym nie wiedzieliśmy, czy coś w niej nie jest złamane. Zygmunt chciał wezwać pogotowie ratunkowe ze specjalnym dźwigiem do wyciągnięcia mnie z barki. Stwierdziłem, że nie jest ze mną aż tak źle i sam dam radę wyleźć na nabrzeże.
 Powoli i z wielkim trudem udało mi się wejść po drabinie posługując się rękami i jedną nogą. Potem przy pomocy pozostałych członków załogi, którzy wpakowali mnie jakoś do taksówki, dojechaliśmy do szpitala. Na miejscu panował wzmożony ruch jak na filmie „Ostry dyżur”, natychmiast zrobiono mojej nodze zdjęcie rentgenowskie. Już po 30 minutach w postaci kliszy leżało ono na biurku lekarza. W polskim szpitalu byłby to cud. Po przeanalizowaniu zdjęcia lekarz stwierdził, że wprawdzie nie ma złamania, ale jedno ścięgno zostało naderwane, a drugie zmiażdżone i on zaleca mi pobyt w szpitalu przez 14 dni. Za pośrednictwem Zygmunta, który najsprawniej z nas porozumiewał się po niemiecku, udało nam się przekonać lekarza, żeby zamiast gipsu założył na moją nogę lekkie plastikowe usztywnienie i pozwolił mi zdrowieć na barce. Zarówno Zygmunt jak i kapitan postąpili bardzo wielkodusznie, zgadzając się na mój powrót na barkę, chociaż wiedzieli, że w moim stanie niewiele będę mógł im pomagać podczas najbliższych dni.
*
 Gdyby zostawili mnie w szpitalu samego, słabo rozumiejącego język niemiecki, czekałby mnie długi i nudny proces zdrowienia, za który zapłaciłby szpitalowi nasz żeglugowy ubezpieczyciel, a potem samotny powrót do Polski pociągiem lub autobusem już na mój koszt. Dodatkowo pomniejszono by mi w kraju pensję za okres przebywania w szpitalu. Gdybym miał podobny wypadek płynąc z poprzednią moją załogą, czyli z Edkiem i Wiktorem zapewne w ten sposób by się to skończyło. Tymczasem podczas dalszego rejsu, codziennie otrzymywałem diety, chociaż mojego przebywania na barce nie można było nazwać pracą. Na szczęście do miejsca rozładunku nie było już żadnych śluz. Po rozładunku popłynęliśmy do portu w Rotterdamie, gdzie załadowano nam paszę do Niemiec Zachodnich i zanim wróciliśmy do Wesel, w którym opuszczaliśmy Ren, wpływając na kanał Wesel – Dateln minęło już prawie 14 dni i zacząłem chodzić, lekko tylko utykając. Zgodnie z wcześniejszą umową ponownie złożyliśmy wizytę w szpitalu, gdzie ten sam lekarz skontrolował stan leczenia nogi i uznał, że jest on zadowalający. Nadal w ciągu każdego dnia, używałem plastikowych usztywniających „łupek”, które ściągałem tylko na noc. Przed powrotem do kraju, pomimo że cały czas stąpałem ostrożnie poruszałem się już bez utykania. Cała ta przygoda zakończyła się, więc pomyślnie, w głównej mierze dzięki wyrozumiałości Kazika i Zygmunta, którzy przez pewien okres rejsu musieli dawać sobie radę beze mnie.


5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Człowieku gdzie ty się urodziłeś takiego plajsa dać! Jak tam woda szybko schodzi to polecam śluzy na Mozeli.

Anonimowy pisze...

powiedz jeszcze ,że byłeś wtedy na BM i ,ze mieli tak ciężko w dwójke pracować bez ciebie, bo to olbrzymi statek wkoncu...roboty aaa roboty..a pozatym tzreba było sobie drugą line przyszykowac jak zawisnąłes na jednej i poprostu ją poźniej zrzucic..

barkarz pisze...

To były trochę inne czasy, kapitan miał się za kogoś wyższego i rzadko chwytał za linę.

Unknown pisze...

Szybko to śluzy na Menie puszczają świry :D

Karolina Zarębska pisze...

Lubię takie artykuły.