wtorek, 25 listopada 2014

Autostrada na Renie

Przyzwyczajeni do panującego w Polsce bezruchu ma drogach wodnych nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie jaką zatłoczoną rzeką jest Ren. Pływając na różnych barkach wiele razy miałem okazję ruch na Renie oglądać. Nigdy mi się przy tym nie zdarzyło zobaczyć pustej rzeki intensywny ruch panuje tam również nocami, bo na reńskich pchaczach i innych dużych jednostkach pływają załogi zmianowe. Jedni śpią, drudzy pracują. Każdego wieczoru jednak wszystkie małe barki nie wyposażone w radary gorączkowo szukają miejsca na postój świecąc sobie reflektorami. Dlatego cumując barkę na nocny postój warto używać na Renie naprawdę grubych lin, bo może się okazać, że muszą one utrzymać jeszcze kilka innych barek, które documują po zmroku.


Sam wyjazd na Ren przypominał włączenie się do ruchu na czteropasmowej autostradzie. Szerokość rzeki wynosi około 1 km i chociaż z pozoru przypomina Wisłę, od razu widać, że  nurt Renu jest znacznie szybszy. Liczne płynące zarówno przy brzegach, jak i środkiem jednostki wskazywały, że nie ma na nim żadnych płycizn. Szczęśliwie się złożyło, że skręcaliśmy akurat w prawo, w dół rzeki i nie musieliśmy przepływać jej w poprzek, i tak jednak trzeba było bardzo uważać przy wychodzeniu z kanału portowego.
Razem z Wiktorem poszliśmy na dziób barki, żeby mieć jak najlepszą widoczność. Kapitan uważnie nas obserwował ze sterówki, gotów w każdej chwili wycofać lub zatrzymać barkę. Najważniejsza była obserwacja lewej strony rzeki. Gdybyśmy zajechali drogę jakieś jednostce płynącej w dół rzeki, mogłoby dojść do kolizji. Taka jednostka pchana nie tylko siłą swoich silników, ale niesiona dodatkowo prądem wody, ma zawsze ograniczoną możliwość manewru. Musieliśmy uważać, żeby nie „rozjechał” nas wielki pchacz, a także żebyśmy nie wpadli na kajak lub łódź motorową. Po szczęśliwym wydostaniu się na rzekę wróciliśmy do sterówki. Kapitan przełączył już krótkofalówkę na reńską częstotliwość, więc mogliśmy słuchać rozmów barkarzy płynących po Renie. Wprawdzie niewiele z nich rozumieliśmy, przypuszczam jednak, że wychwycilibyśmy numer naszej barki, gdyby ktoś zwrócił się bezpośrednio do nas.
Podczas naszego rejsu po Renie kapitan użył krótkofalówki tylko kilka razy, gdy mijaliśmy polskie barki. Pytał o bieżące sprawy, głównie o to, czy jest duża kolejka do załadunku w Europorcie w Rotterdamie, czyli tam, gdzie mieliśmy ładować. Nie napotkaliśmy nikogo ze znajomych kapitana, więc rozmowy nie były długie. Jeden z kapitanów mijanych barek płynął akurat z Rotterdamu. Poinformował nas, że w kolejce do załadunku stoi kilkanaście barek, w tym kilka polskich, więc na pewno trochę postoimy. Była to dla nas dobra wiadomość, bo za każdy dzień pobytu na zachodzie dostawaliśmy 18 marek diety, a stojąc w kolejce, wiele się nie pracuje.
Płynąc w dół Renu, przez cały czas mieliśmy w zasięgu wzroku kilkanaście, a czasami nawet kilkadziesiąt innych jednostek płynących zarówno w górę, jak i w dół rzeki, nie uwzględniając małych łodzi i kajaków, których całe grupy co pewien czas mijaliśmy. W górę rzeki, środkiem nurtu, gdzie prąd jest najsilniejszy, pływają tylko imponujące pchacze. Mają potężne silniki, po trzy śruby i trzy pokłady. Mijaliśmy ich wiele, a Wiktor mówił, że moc ich silników wynosi kilka, a czasami nawet kilkanaście tysięcy koni mechanicznych. Na pchanych przez nie kontenerach znajduje się 14 tys. ton ładunku. Zestawiając to z 240 końmi mechanicznymi i 500 tonami ładowności naszej barki, łatwo sobie wyobrazić, jakie to kolosy. Ich potężne, trójpokładowe kadłuby, z obracającymi się nad nimi antenami radarów, były widoczne już z daleka. Sylwetkami przypominały trochę nasze „Bizony”, jednakże po zbliżeniu podobieństwo szybko się rozwiewało, są bowiem od nich znacznie większe i wyższe.

Pływają przeważnie pod banderami Holandii i Niemiec, ale czasami zdarzało nam się mijać również pchacze francuskie i belgijskie. Za nimi pozostawał na rzece spieniony pas wody. Wznosząc się na tworzonej przez nie fali dziobowej, nasza pusta barka falowała i gięła się. Oprócz pchaczy, środkiem rzeki pływają także wielkie, na biało pomalowane statki pasażerskie, przeważnie niemieckie lub szwajcarskie. Gdy kilka razy je mijaliśmy, duże wrażenie zrobiły na mnie piramidy czterech pokładów, wznoszących się nad poziomem wody. Poza pchaczami i pasażerkami wszystkie mniejsze jednostki płyną w górę rzeki, trzymając się blisko brzegu, po wewnętrznych stronach zakrętów. Nurt wody jest tu najsłabszy i ich silniki mogą sobie z nim poradzić.

Ze względu na to, że płynące w górę jednostki trzymają się wewnętrznych brzegów na zakrętach, muszą one zmieniać brzeg, przy którym płyną, przy każdym nowym zakręcie rzeki. Podobnie jak na Wiśle, ale zupełnie odwrotnie, trzymając się cały czas tego brzegu, przy którym nurt nie płynie i prąd rzeki jest najsłabszy. Przy tej okazji przekonałem się naocznie, jakie zastosowanie ma wielka, kwadratowa, niebieska tablica. Każda barka ma taką tablicę przymocowaną z prawej strony sterówki. W zwykłych warunkach barki mijają się lewymi burtami, jak samochody na ulicy. Tablice są wtedy ustawione poziomo i z innego statku w ogóle ich nie widać. Jeżeli jednak barka, tak jak na przykład na Renie, płynie lewą burtą przy brzegu, sternik musi przekręcić tablicę i postawić ją pionowo. Jest ona wtedy widoczna z daleka i sterujący innymi jednostkami od razu orientują się, że trzeba barkę omijać lub wyprzedzać po jej prawej burcie.


* * *
Gdy po załadunku w Rotterdamie mozolnie płynęliśmy w górę Renu, przekonałem się, jak słabo radzi sobie z prądem rzeki nasza barka. Niosąc 500 ton ładunku, robiła na Renie tylko 5, miejscami 6 km na godzinę. Wiktor mówił, że przy większym stanie wody płynął kiedyś z Rotterdamu całymi dniami, robiąc 2 km na godzinę. Przy tak słabych silnikach niebezpieczne było zwłaszcza przechodzenie od jednego brzegu do drugiego. Zdawało się ono trwać całe wieki, podczas których przemieszczaliśmy się mozolnie przez środek rzeki i mogła nas wtedy zahaczyć jakaś szybko poruszająca się jednostka.
Płynięcie przy brzegu też nie było pozbawione zagrożeń. Nie mogliśmy płynąć za blisko brzegu, bo wtedy fala dziobowa wyprzedzającego barkę pchacza, który porusza się znacznie od niej szybciej, mogłaby zepchnąć ją na brzeg. Nie mogliśmy także płynąć zbyt blisko środka rzeki. Śruby na rufie pchacza lub innej dużej jednostki, wyprzedzającej naszą barkę wytwarzały mocny ciąg wody, który zwiększał jej prędkość i utrudniał sterowanie. Oprócz pchaczy wyprzedzały nas prawie wszystkie inne barki. Moc silników zachodnich barek jest tak dopasowana, że na każdą tonę przypada jeden koń mechaniczny, a niektóre mają nawet niewielką rezerwę. Nasza barka miała 240 koni mechanicznych na 500 ton ładunku, a więc nawet nie 0,5 konia mechanicznego na tonę, a i to tylko w teorii. Nasze silniki były już mocno wysłużone i przypuszczam, że miały znacznie mniejszą moc od znamionowej.


Brak komentarzy: